Podróże kształcą, czyli o tym, co przywiozłam z ostatniego wyjazdu
- Izabela
- 22 kwi 2020
- 4 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 22 lut 2021
Zwolna, w kwietniowej aurze, minął trzeci tydzień, odkąd wróciliśmy do Polski. Do naszego starego nowego życia, w którym wszystko i nic nie jest takie jak dawniej. Niesamowite jak na przełomie kilkunastu dni zmienił się świat, w którym żyjemy; kraj, do którego wróciliśmy; jak zmieniła się nasza sytuacja. Mogłabym teraz wylać morze zmartwień i obaw, dotyczących przyszłości i tego, jak dalej będzie wyglądało nasze życie. Jednak gdzieś we mnie kryje się przekonanie, że wszystko ostatecznie się rozstrzygnie bez mojego dręczącego się udziału, a jeśli sprawy nie potoczą się po mojej myśli, to zawsze będę mogła nadać im nowy bieg. I to jest chyba największa zmiana, jaka zadziała się na przełomie ostatnich dwóch miesięcy. Zmiana, jaka nastąpiła we mnie.
Nie będzie niczym odkrywczym, jeśli powiem, że „podróże kształcą". Z każdej wyprawy wracam z odświeżoną głową, w której przywożę nową wiedzę na temat świata i kilka pomysłów na to, co ulepszyć w swoim dotychczasowym życiu. Inspirują mnie ludzie, miejsca, przyroda, a także możliwość spojrzenia na „swoje podwórko” z dystansu. W tym kontekście Azja jest dla mnie nauczycielem szczególnym, ale o tym opowiem przy okazji kolejnej wyprawy (bo przecież i ta kiedyś nastąpi!). Tak z resztą było i tym razem, chociaż nauka, którą przywiozłam z sobą, jest bardzo osobista, a zaczęła się od ogromnego żalu.
Bo to właśnie żal w głównej mierze towarzyszył mi w pierwszych dniach po powrocie. Wakacje, które rozpoczęliśmy w lutym, miały być wyjątkowe. Miały trwać na tyle długo, bym mogła „wrócić do siebie”, odpocząć, znaleźć odpowiedzi na trudne pytania. A skończyły się nagle i to z dużą dawką niepotrzebnego stresu. Nie udało mi się odwiedzić miejsc, które chciałam zobaczyć, spróbować jedzenia, którego chciałam spróbować, nie udało mi się wziąć udziały w kursach i zajęciach, które miałam na swojej „to do” liście. Z powodu tych „utraconych szans” właśnie, towarzyszył mi głównie żal.
Jednak ostatnie tygodnie w Polsce pokazały, że przywiozłam dla siebie o wiele więcej, a miesiąc spędzony w Tajlandii już kiełkuje świeżością w moim życiu.
Odżywianie
W publikacji na temat tajskiej kuchni pisałam o tym, jak bardzo zakochaliśmy się w tamtejszych smakach. Udało mi się już nawet popełnić kilka tajskich potraw i włączyć nowe składniki do mojej kuchni. Na stałe zagościł sos rybny, tajska pasta chili i pasta tamaryndowa. Ale to z czego jestem najbardziej dumna to, że polubiłam świeże owoce i że przekonałam się, że można nimi skutecznie zaspokoić ochotę na słodkości! Odkryłam również, że kuchnia bezmięsna potrafi być nie tylko sycąca, ale i dostarczać nowych kulinarnych wrażeń, dzięki czemu produkty odzwierzęce będą gościć u nas coraz rzadziej.
Przyroda
Od zawsze mówię o sobie, że jestem człowiekiem lasu.I chociaż wiem, że w ciszy natury odpoczywam najbardziej, to trudno jest mi znaleźć czas i sposobność, żeby się tam wybrać. Wyjazd przypomniał mi, ile daje mi obcowanie z przyrodą bez wzgledu na to czy jest to morze, góry, pustynia, czy leśna łąka. Dziś wiem, że przyrodę mogę znaleźć wszędzie. Że czasem wystarczy wyjście na świeże powietrze, żeby poczuć się lepiej i oczyścić głowę. A 14 dni spędzonych w kwarantannie skutecznie przekonało mnie do znalezienia szczytowego miejsca dla natury na mojej liście priorytetów. I od pierwszego dnia na „wolności” nabożnie to praktykuję.
Aktywność Fizyczna
W ciągu ostatnich dwóch lat totalnie odpuściłam sobie regularność w sporcie. Trochę, bo ciąża i dziecko, a trochę, bo taki mamy klimat ;) i było mi to zwyczajnie na rękę. Z zazdrością podziwiałam aktywne koleżanki, ale zwyczajnie brakowało mi motywacji i siły, żeby zwlec się z kanapy, nie wspominając już o wolnym czasie. Ale kiedy spacerując po plaży, zobaczyłam biegaczy, nogi jakoś same zapragnęły do nich dołaczyć. Może to wynik potrzeby przynależności, a może tej specyficznej otwartości na nowe początki i zmiany, która rodzi się, kiedy jesteś z dala od swojej codziennej rutyny, ale nagle wysiłek, którego tak (powiedzmy sobie szczerze!) unikałam, zaczął sprawiać mi przyjemność. Potem doszły jeszcze zajęcia jogi, które pozwoliły mi poczuć siebie i uświadomić sobie ile napięć drzemie w moim ciele. A na koniec wjeżdża, cały na biało, LOCK DOWN, który rozbudza mój bunt przeciwko zgniciu <na jeszcze nie tak dawno ukochanej> kanapie i treningi kondycyjne wchodzą do mojego repertuaru na stałe. Brak wolnego czasu na ćwiczenia? Ostatnio udało mi się wpleść całą aktywność w gotowanie obiadu :)
Luuuuz
Przekornie, na końcu listy swoich wakacyjnych osiągnięć wpisuję to, co jest dla mnie najważniejsze. Moim największym osiągnięciem tego wyjazdu jest luuuuuuz. Taki luz, kiedy wiesz, że jakoś to będzie, że nie musisz o wszystko się martwić, że nie musisz być doskonały.
Odkąd pamiętam, działam zgodnie z planem, myślę na kilkanaście kroków do przodu i rozpisuje szczegółowe scenariusze możliwych niepowodzeń. Ciągle poszukuję źródeł informacji, żeby mieć pewność, że postępuje w zgodzie z najnowszymi trendami i doniesieniami nauki (szczególnie w kontekście macierzyństwa). I chociaż wiedziona jestem silną intuicją, to nieustająco spinam się, czy aby na pewno postępuję dobrze. Tymczasem, pobyt w Tajlandii w jakiś cudowny sposób otworzył mi głowę i serce i tchnął we mnie spokój, który nade wszystko chcę w sobie pielęgnować. Wiem, że lęki i napięcie jeszcze nie raz powrócą, ale cieszę się, że doświadczam nowego sposobu przeżywania swojego życia.
Paradoksalnie w tych trudnych czasach lęku pandemii na moim prywatnym podwórku zapanowały ład i harmonia. Żeby do tego doszło, musiałam wyjechać i wrócić, ale myślę sobie, że dziś los daje nam niesamowitą szansę, na to, żeby odkryć coś nowego, nie wychodząc z domu. Możemy odbyć podróż w głąb siebie, zmierzyć się ze swoimi mrokami i potrzebami i stworzyć przestrzeń na wykreowanie w swoim życiu tego, co nam szczerze i głęboko potrzebne, a na co w „normalnej rzeczywistości” brakowało nam czasu. Do dzieła!
Comments