top of page

Historia jednej pełni księżyca, czyli o porodzie w domu

  • Zdjęcie autora: Izabela
    Izabela
  • 13 lip 2021
  • 4 minut(y) czytania

Długo zwlekałam z napisaniem tego kawałka mojej historii. Czułam opór, żeby opowiadać o tym publicznie, przede wszystkim z szacunku do kobiet, których porody dalekie były od tego co spotkało mnie. Wiem, że dla wielu z nich, tak jak i dla mnie moment przyjścia na świat dziecka był bardzo wyjątkowy. Rodził dużo oczekiwań, wyobrażeń, a te nie spełniając się przeobraziły się w wyrzuty, żal i rozczarowanie, czasem poczucie winy. Tak było z moim pierwszym porodem, który wbrew mojej intuicji pozwoliłam zmedykalizować, co w konsekwencji doprowadziło do zagrożenia życia dziecka i użycia nadzwyczajnych środków. W tamtym momencie nie liczyło się nic poza zdrowiem i bezpieczeństwem Kory, ale kiedy kurz walki opadł pojawiły się przeróżne emocje. I graniczące z pewnością przekonanie, że wszystko mogłoby wyglądać inaczej, gdybym tylko bardziej zaufała sobie i temu co czułam. Los dał mi taką szansę :)


Historia mojego drugiego porodu to historia spełnionego marzenia. To historia o tym, że warto marzyć głośno i że nie należy bać się mówić o tym, czego się pragnie. A wówczas dookoła nas wydarzają się malusieńkie cuda, których suma składa się na realizację naszych najgłębszych pragnień w jednocześnie zwyczajny i doskonały sposób.


Tego dnia Warszawa wydawała mi się wyjątkowo łagodna. Jak tafla jeziora latem, tuż przed wschodem. Kiedy razem z P. i naszą córką wyszliśmy na zakupy, otuliło nas rześkie powietrze i ciepłe promienie słońca. Miasto było ciche i opustoszałe. Idąc przez duży miejski plac poczułam jak ogarnia mnie uczucie spełnienia i błogostanu, a przez głowę przebiegła krótka myśl, że byłby to doskonały dzień na urodzenie dziecka. Przez całe sobotnie popołudnie krzątaliśmy się w domu. Ja gotowałam, prałam, spędzałam czas z Korą i jej Babcią, która dzień wcześniej odwiedziła nas robiąc nam niespodziankę. Uznała że nie wytrzyma dłużej presji czekania na poród (ten, wg terminu miał nadejść za 11 dni) i musi nas chociaż na chwilę zobaczyć. Pavla ogarnął szał sprzątania i całą swoją energię włożył w wyszorowania łazienki. Około 21:00 postanowiłam wziąć długą, relaksującą kąpiel, bo domowe porządki nieźle dały mi w kość. Zapaliłam świeczki i z wanny wysyłałam P. listy „to do” na wypadek różnych scenariuszy porodowych. Było tam wszystko o tym jak przygotować Korę na wyjazd do babci, jaka marzy mi się muzyka, zapach i światło, jak zabezpieczyć przestrzeń przed zabrudzeniami i stworzyć nam przytulną i intymną atmosferę, kiedy wreszcie nadejdzie ten czas. Ostatnie powstały zapiski dotyczące ewentualnego transportu do szpitala (rozsądnie byłam gotowa na wszystko). Wyszłam z wanny i osuszyłam się ręcznikiem. Zauważyłam jednak, że po wewnętrznej stronie uda płynie spokojnie stróżka wody, której nie potrafię zatrzymać. Zadzwoniłam do mojej położnej. Po wysłuchaniu mojej relacji Marysia stwierdziła, że prawdopodobnie zaczęły sączyć się wody płodowe i w niedługim czasie rozpocznie się poród. Ponieważ nie miałam żadnych skurczy uznałyśmy, że najlepiej będzie jeśli pójdę spać i zbiorę siły na wysiłek, który wkrótce nastąpi. Przenieśliśmy śpiącą Korę do samochodu babci i razem z P., wtuleni, położyliśmy się do łóżka. Pomimo podniecenia zasnęłam wsłuchana w audiobooka Ekharda Tolle rozprawiającego o zbiorowym ciele bolesnym kobiet, z którym, w akcie porodu, właśnie miałam się zmierzyć. Po 01:00 ocknęły mnie łagodne, występujące co 5 minut skurcze i ... głód. Obudziłam męża z prośba zrobienia kanapki. Kiedy znaleźliśmy się w kuchni akcja nagle nabrała tempa. Rytmicznie kołysałam się w półmroku naszego salonu i zadzwoniłam do Marii, żeby powiedzieć, że skurcze powtarzają się co 2 minuty. Zrezygnowałam z jedzenia i zgodnie z instrukcją Marysi przeniosłam się do wanny by tam na nią poczekać. 30 minut oczekiwania na przyjazd położnej miało dla mnie charakter sakralny. W domu panowała idealna cisza, przerywana moimi regularnymi wokalizami. Pavel wspierał mnie w przejściu nakładających się fal bólu powtarzając umówione wcześniej afirmacje, a ja wprowadziłam się w trans, w którym czułam (przeciwnie do poprzedniego porodu), że jestem gotowa być w tym procesie sama. Kiedy Maria zajrzała do łazienki powiedziała „o! Ty już rodzisz!”, a ja poczułam wielką ulgę, że tym razem mam przy sobie położną, która pozwoli mi przejść przez ten poród bez wymuszania na mnie zachowań zgodnych z kanonem. Po bezinwazyjnym badaniu Marysia stwierdził, że mamy 8 cm rozwarcia i zadzwoniła po asystę. Razem z P. zaczęli przygotowywać mieszkanie na przywitanie naszego syna. Nie mogłam uwierzyć, że do tego momentu doszliśmy z taką lekkością i w ekspresowym tempie. Kiedy powiedziałam, że czuje potrzebę parcia dziewczyny zaproponowały mi zmianę pozycji i zasugerowały podążanie za swoją intuicją. (Pamiętam to wyjątkowo dobrze, bo przy pierwszym porodzie położna powiedziała mi, że „tak mi się tylko wydaje” i że muszę się „powstrzymać” przez jakieś 2 godziny.) w tym okresie porodu pojawiło się pierwsze (i ostatnie) zwątpienie. Dopadło mnie zmęczenie i strach, ale gdy dotknęłam główki syna i dotarło do mnie, że właściwie jesteśmy już na mecie zyskałam nowe siły. O 3:32 na świat przyszedł Vincent, a moje dłonie były pierwszym dotykiem jaki poznał, kiedy powoli wynurzałam go z wody. Jeszcze chwilę leżeliśmy wtuleni w wannie, gdy Pavel przeciął pępowinę i pomógł mi przejść do naszego łóżka.

Kolejne godziny, które przemieniły się w pierwsze dni życia Vincenta, upłynęły w beztrosce, spokoju i łagodności. Miały zapach miłości (nigdy nie myślałam, że miłość ma zapach, ale teraz wiem na pewno, że pachnie właśnie tak, jak pachniała nasza sypialnia, przez kilka kolejnych dni). Pavel podgrzewał mi magiczną zupę warzywną nazwaną przez położne od porodów domowych „rosołem porodowym”, a ja nie mogłam się nadziwić jak dobrze może smakować kanapka z pasztetem, którą zażyczyłem sobie na pierwszy połogowy posiłek.

Możliwość spania w swoim łóżku, w ukochanej pościeli, z dzielnym tatą u boku - tak szalenie zwyczajne sprawy, była dla mnie spełnieniem wielkich marzeń. Dopełnieniem wielkiej rzeczy (jaką jest sprowadzenie nowej duszy na świat). Myślę, że dzięki temu, udało mi się uniknąć depresji poporodowej i odzyskać poczucie, że tym razem to ja siedzę za kierownicą auta mojego losu. To ja wyznaczam trasę, a nawigacją jest moja intuicja, która zawsze prowadzi mnie prosto do celu 🙏🏻


Dzielę się z Tobą tą historią, bo wierze, że Ty też masz marzenia, które, choć dla wielu mogą wydawać się banalne lub szalone, stanowią cześć tego, kim jesteś. I jestem przekonana, że Ty również jesteś w pełni kompetentna/y, żeby poprowadzić maszynę swojego przeznaczenia, a jedyne czego potrzebujesz to zaufanie do samej/samego siebie.


PS - jeśli jednym z Twoich marzeń jest poród domowy to chętnie podzielę się wiedza praktyczną :)



Komentarze


©2020 by dla siebie. Proudly created with Wix.com

bottom of page