THAI FOOD, czyli co dobrego jedliśmy w Tajlandii
- Izabela

- 1 kwi 2020
- 4 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 22 lut 2021
Kiedy nasi znajomi wracają z dalekich podróży, zawsze pytamy ich o dwie rzeczy. Po pierwsze "co najbardziej się Wam podobało", ponieważ cenimy sobie subiektywne odczucia zwiedzających świat. Po drugie "co dobrego tam jedliście", bo jedzenie to nasza prawdziwa pasja. Nie skłamię, jeśli powiem, że kuchnia jaką oferuje dany kraj jest kryterium wyboru naszych wakacyjnych destynacji. Oczywiście zdarzało się nam bywać w miejscach gdzie o smaczne jedzenie trudniej (dla nas to np.: Kuba czy Sri Lanka), jednak miejscówki ze smakowitymi daniami dostają kilka dodatkowych punktów już na starcie :) Właśnie takim miejscem jest dla mnie Tajlandia.

Tajskim jedzeniem byliśmy zdrowo podjarani jeszcze zanim wyjechaliśmy. W Warszawie często bywamy w knajpach takich jak thaisty.pl czy thaithai.pl, chociaż nigdy nie pogardzimy starym dobrym "polskim barem azjatyckim", w którego ofercie znajdują się klasyczne dania kuchni dalekiego wschodu od Chin począwszy, przez Wietnam i Tajlandię, a na Indiach skończywszy - prawdziwa fuzja smków ;) Stąd w mojej głowie lista potraw, których chcę spróbować, była wypełniona na długo przed tym jak wzięłam tajskie menu w łapki. Oczywiście na podium był Pad Thai (czyli smażony makaron ryżowy z dodatkami), tuż za nim Chicken Sataya (czyli soczyste szaszłyki z kurczaka z ostro słodkim sosem z orzeszków) oraz zupy Tom Yam (dla tych, którzy lubią na ostro) i tom kha (dla takich jak ja, którzy lubią łagodnie, ale z finezją ;) - Tom Kha zawdzięcza ją niesamowitej ilości przypraw). Jednak na miejscu miałam sporo odkryć, a co ciekawe, nie tylko tajskich!
Zacznę od tego, że u Tajów trudno jest zjeść źle. Nie wiem czy to zasługa klimatu i dostępności świeżych i soczystych produktów, czy może fantazja w doborze przypraw, albo po prostu pasja do gotowania (zapewne wszystkie te trzy rzeczy). Jednak bez względu na to jaką knajpę wybierzesz szanse na smakowite danie są wysokie. Oczywiście my przy wyborze lokalu zwykle korzystamy z wujka googla, a jeśli nie mamy takiej możliwosci to staramy się jeść tam gdzie jedzą lokalesi. To zwykle gwarancja tego, że będzie tanio i smacznie. I często sprawdza się zasada: im bardziej obskurny lokal (np.: kilka plastikowych krzeseł i stół z ceratą przy zakurzonej, ruchliwej ulicy) tym pyszniej. Przeraża Cię ta wizja? Spieszę z pocieszeniem, że lekarka medycyny podróży (która sama jest podróżniczką i kilkukrotnie była np.: w Indiach) doradzała nam, żeby zrezygnować z lokali wypełnionych białymi turystami, na rzecz takich spelunek właśnie. Chyba działa zasada, że "swój swojego nie otruje" ;) Żeby Cię ostatecznie przekonać dodam, że w Tajlandii spędziliśmy ponad miesiąc i perypetii jelitowo-żołądkowych nie mieliśmy (a w tej materii lekami zabezpieczyliśmy się jak na wojnę). Probiotyki na kilka tygodni przed i w pierwszych dwóch oraz lokalne jogurty naturalne na każdym etapie pobytu na dobre załatwiły sprawę zmiany flory bakteryjnej jelit.
Jednak to co zaskoczyło mnie najbardziej, to fakt, że nie tylko tajskie jedzenie wykonane przez Tajów jest smaczne. Oni po prostu świetnie gotują! Podczas kilkutygodniowych tripów zwykle tak mam, że tęsknię za "normalnym" jedzeniem. Wtedy zwykle szukam czegoś europejskiego i niemal zawsze się rozczarowuję. Pamiętam kubańskie spagetti carbonara i indonezyjskiego hot doga bynajmniej, nie dlatego że mi smakowały. Tymczasem pasta z sosem pomidorowym i owocami morza, albo burgery, które jadłam w Tajlandii wskakują na moją listę top dań jakie jadłam w całym moim życiu! De facto burgera lepszego niż ten z knajpy Global Local Lanta nie jadłam.
Ponieważ nasz wyjazd skończył się niespodziewanie, czuję ogromny niedosyt kulinarny. Na szczęście udało mi się spróbować tego co sobie zaplanowałam i poszerzyć menu o kilka nowych dań. U mnie zaskakującym w swojej prostocie numerem jeden stała się sałatka z papaji. Najlepiej z krewetkami (bo owoce morza w Tajlandii nie dość, że tanie, to naprawdę wyśmienite). Świeżość i soczystość tego owocu w połączeniu z kolendrą i pikantnym sosem pisały symfonię rozkoszy na moim podniebieniu. Pavel gotów był codziennie jeść Panang Curry (najlepij w restauracji Jameji na Koh Lancie; foto poniżej). W tej tajskiej paście o kleisto-kremowej konsystencji kryje się wiele smaków - nutka ostrości fundowana przez papryczki chilli, słoność orzeszków ziemnych, delikatność mleka kokosowego, jak i odrobina kwaskowatości płynąca od soczystych limonek. To danie wjedzie na stałe do naszego menu, jak tylko uda mi się opanować technikę jego przyrządzania.
Dużym zaskoczeniem było dla nas Massaman Curry, zupełnie łagodne, za to w swoim składzie kryjące ... ziemniaka! A najdziwniesze rzecze jedliśmy, wiadomo, na nocnym targu, gdzie w ultra niskich cenach można stworzyć zestaw przekąsek do popróbowania.

Należało by jeszcze odpowiedzieć na pytanie, co takiego jadła Kora? Tu również sporo zaskoczek. Myślę, że jej menu mogę podzielić na pozycje, z których jestem dumna oraz takie które chlubne nie są (ale czasem nie było wyjścia). Ta wyprawa napewno nauczyła mnie dwóch rzeczy. Po pierwsze, że dzieci lubią wybór i w tym kontekście naprawde trzeba mieć otwartą głowę. Nie bać się nowych, orientalnych smaków i pozwolić maluchowi zdecydować, co jest dla niego dobre. Kora zakochała się w tropikalnych owocach takich jak ananas, banan, papaja, czy świeży kokos. Odkryła też krewetki, tofu, Morning Glory (czyli wodrosty!), curry i wszelkiego rodzaju zupy. A lekka ostrość w daniach zupełnie nie była przeszkodą! Po drugie, nauczyłam się, że wszystko jest dla ludzi, a dziecko też człowiek ;) i że od niewielkiej ilości cukru czy soli nie zginie. A zakazy i kategoryczne odmawianie potraw, których młodziak ma ochotę spróbować również może zbudować niezdrową relację z jedzeniem. Dlatego, pomimo że staraliśmy się by dieta naszej córki była zbilansowana i obfitowała w warzywa i owoce oraz pełnowartościowe produkty takie jak masło orzechowe czy ryby, to pozwalaliśmy jej na próbowanie rzeczy mniej zdrowych takich jak dosładzane płatki, jogurty, czy słony sos rybny (którego w Tajlandii nie sposób wyeliminować), a na jej top listę wjechały (o zgrozo!) parówki. Kto mnie zna, ten wie, że tę słabość ma po mamusi ;)
Cholernie dumna jestem z tego, że od tygodnia jesteśmy w Polsce, a ja nic specjalnego dla mojego 11-miesięczniaka nie gotowałam, bo Kora je już z nami :)

Aż wstyd się przyzanć, że nie udało mi się spróbować słynnego tajskiego deseru Mango Sticky Rice. Zwykle tak najadałam się daniem głównym, że w żołądku było miejsce już tylko na pyszną mrożoną tajską herbatę! Ale nie martwię się :) W końcu mam idealny pretekst, żeby w Tajlandii jeszcze zawitać!
PS - zdjęć jedzenia mam zadziwiająco mało, a to dla tego, że było tak pyszne i trudno było się powstrzymać od jedzenia od razu!! Załączam też kilka fotek śniadań - bogatych w owoce i soki, które rządzą w Tajlandii!!























Smaku narobiłaś! Ehhh a na podlaskiej wsi, trudno o takie rarytasy!