Towarzyszki podróży, czyli o tym co zabieram w drogę razem z moją córką
- Izabela
- 6 mar 2020
- 3 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 9 mar 2020
Zauważyłam, że od kiedy jestem matką dużo się we mnie zmienia.
Cześć tych zmian obserwuję z dumą i zachwytem, mam bowiem wrażenie że staje się mądrzejsza ;). Odkrywam w sobie większe pokłady empatii i zrozumienia dla ludzi, większą uważność na otaczający mnie świat, gotowość do poświęcenia, a nawet heroizmu (jeśli tego wymaga dobro mojego dziecka). Są jednak we mnie zmiany, których nie lubię, do których nie przywykłam i które trudno mi zaakceptować.
Do niedawna skłonność mojej teściowej do zamartwiania się o wszystko wydawała mi się totalnie irracjonalna, a przez to bardzo dla mnie irytująca. Zauważyłam jednak, że w ostatnim czasie „zmartwienie” towarzyszy my ciągle. Jak zły duch jest ze mną na każdym kroku mojego dziecka, kiedy się budzę i kiedy zasypiam, a w swojej zintensyfikowanej mocy, kiedy jest noc. Ciagle w głowie słyszę głos, które mówi: Może coś ją boli? Może jest jej za zimno? Albo za ciepło? Napewno bierze ją jakaś choroba. Włącz tę klimę, bo się zgrzeje. Wyłącz bo dostanie kataru. Myślisz, że się tym nie zatruje? Może jest tu dla nie za dużo bodźców? Chyba rośnie jej trzeci migdał. Je za dużo owoców, uzależni się od cukru. Je za mało owoców, nie dostarczam jej potrzebnych witamin ... itd itd. Na domiar złego ten głos często wydobywa się ze mnie i atakuje Pavla, tak jakby on miał możliwość wiedzieć, czy faktycznie ta kwaśna mina Kory to reakcja na bolący brzuszek. Ten głos sprawia, że czuje się bardzo zmęczona, a często sama staje się męcząca i co raz trudniej jest mi „wyluzować”.
Drugie uczucie, jest bardzo bliskie temu pierwszemu, towarzyszy mi jednak rzadziej, za to pojawia się nagle i z taką intensywnością, że odbiera mi dech. To strach. Strach, że coś totalnie nieprzewidywalnego i niebezpiecznego się nam przydaży. Coś co odmieni nasze życie na zawsze. W sytuacjach nietypowych, ale i tych codziennych niewiadomo skąd w mojej głowie pojawiają się obrazy prawdziwych katastrof - poparzenie meduzy gdy bawimy się w morzu, ukąszenie węża, kiedy idziemy przez dżunglę, wypadek, kiedy jedziemy autem, zadławienie się ością kiedy jemy rybę. Wydawać by się mogło, że nic w tym dziwnego, takie rzeczy mogą się przecież zdarzyć. Jednak prawda jest taka, że prawdopodobieństwo, iż to nastąpi jest znikome, a mój strach jest potężny i namacalny do tego stopnia, że potrafi mnie sparaliżować. Największą moją bolączką jest fakt, że do tej pory takie lęki nie były mi znane. Dziś co raz trudniej jest mi być tu i teraz, bo głowę mam pełną apokaliptycznych wizji.
Jest jeszcze trzeci stan, którego co prawda doświadczałam kilkukrotnie w przeszłości, lecz dopiero teraz poczułam ile jest w nim (negatywnej) mocy. To bezsilność. Bycie rodzicem to „zawód”, którego dopiero się uczę i jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, często czegoś nie wiem. Dobrze, jeśli mam czas i sposobność, żeby do nowej wiedzy dojść. Są jednak sytuacje, w których bez względu na to ile książek przeczytam, ile koleżanek obdzwonię, a nawet do ilu lekarzy pójdę, nie wiem jak pomóc mojej córce. Czasem dlatego, że nie znam przyczyny jej bolączki, a czasem dlatego, że zwyczajnie nic nie można zrobić. I właśnie ta niemoc, niemożność ukojenia własnego dziecka zatapia mnie w bezkresnym morzu bezsilności, która gorsza jest od największego ataku złości. Patrzenie jak ta bliska Ci, niewinna istota cierpi, kiedy Ty jesteś totalnie bezradna, to największa lekcja pokory jakiej doświadczam. Lekcja bardzo bolesna.

Może z czasem oswoję się z moimi nowymi towarzyszkami i zaakceptuje strach, bezsilność i zmartwienie, które pojawiły się w moim życiu. Choć bardzo bym tego chciała, zaczynam rozumieć, że powrót do beztroski życia sprzed dziecka nie jest możliwy. Mimo to nadal szczerze mówię o sobie „kobieta szczęśliwa”. A to za sprawą magicznego uczucia, które ma moc równoważenia wszystkich negatywnych emocji. Może nawet przezwyciężania ich z siłą i delikatnością w taki sposób, w jaki morskie fale obmywają piasek plaży: zabierają z sobą wszystko co na niej zastały, pozostawiając ją piękna i nieskazitelnie czystą. Uczucie o którym mówię, to wdzięczność. To ona jak te fale napływa nagle, w sytuacjach kiedy zupełnie się tego nie spodziewam, a kiedy najbardziej potrzebuję. Zdarza się to w łodzi, kiedy tulę Korę do siebie, a wiatr lekko smaga nam buzie. Zdarza się, kiedy czuwając przy Niej w chorobie w ciszy słyszę jej miarowy oddech. Lub kiedy patrzę jak przewraca się ze swoim tatą po wielkim hotelowym łóżku głośno się przy tym zaśmiewając. Wówczas wdzięczność zalewa mnie i wypełnia po brzegi ciepłem dającym poczucie lekkości i błogości. To taki kilkusekundowy high, który sprawia, że czuje się kompletna i szczęśliwa i wiem, że wszystko jest dokładnie tak, jak powinno być.
Aniuniu mam wolniejszą głowę i więcej czasu na refleksje. Chcę żeby coś mi z tego czasu zostało na dłużej :)
Wspaniałe ze przy podróży dzielisz się z nami tez cząstka siebie! Tule i życzę by wdzięczność i szczęście dominowały :) całuski